Po szybkim obiedzie ruszyliśmy na podbój Londynu. Wsiadamy w 4 strefie, a wysiadamy w samym sercu Londynu. Mnóstwo ludzi, neonów ... na Piccadilly Circus Rastafarianin wymachuje swoimi dłońmi potężnie uderzając w djembe. Jest klimat. Wyciągam aparat i strzelamy pierwsze foty. Później z mapą w ręku ruszamy w kierunku Soho. Nie chcemy oddalać się zbytnio od centrum z dwóch powodów : jesteśmy zmęczeni + późna pora, a my ciągle nie wiemy do której kursuje metro i czy okolica, w której mieszkamy jest przyjazna pod osłoną nocy. Zwiedzamy więc wąskie ulice Soho przepełnione pijanymi studentami przebywającymi masowo na zewnątrz z powodu zakazu palenia wewnątrz pubów. Nie spotykamy jednak kobiet lekkich obyczajów, które podobno lubią to miejsce. Słychać za to zewsząd dobywający się polski język. A w zasadzie polskie przekleństwa. Wskakujemy na chwilkę do China Town. Przecznica przepełniona chińskimi barami. Sushi, ryż i kurczak, oraz pewnie miejscami kot, szczur albo pies. Mimo wszystko uważam, że miejsce warte zobaczenia. Tak notabene, myślałem, że nieco większe. Wtedy też będąc pierwszy raz pomyślałem, że musimy tam wrócić i spróbować tych chińskich kulinarnych egzotyków. Ruszamy dalej na Oxford street. Poraża badziew sprzedawany za 1 funta, czyli koszule "I love London" i bokserki w kolorach Union Jack. Robimy kilka kursów pomiędzy tłumnymi uliczkami i wracamy do domu, żeby obmyślić plan na kolejny dzień.